Banki nie potrafią się wytłumaczyć z kredytów frankowych

W debacie publicznej pojawiły się argumenty za tym, że kredyty walutowe (denominowane, indeksowane) nie są kredytami walutowymi, że banki nie pożyczały franków lub część umów jest nieważna, bo wcale nie były umowami o kredyt. Tymczasem banki, które wydają miliony złotych na reklamę, nie są w stanie jasno zakomunikować opinii publicznej, czym są kredyty frankowe i na jakiej zasadzie udzielały kredyty w walutach obcych.

„Toksyczne kredyty pseudowalutowe” – takim sformułowaniem posługuje się Stowarzyszenie Stop Bankowemu Bezprawiu. „Żadnych franków nie było, bo kredytobiorcy dostali środki w złotych”, tudzież „wielka afera finansowa”. Stowarzyszenie stosuje agresywną retorykę (i prostą arytmetykę) i co by nie mówić – przemawia ona do mas.
(fot. Marian Zubrzycki / FORUM)

Manifestacje, dokumenty w telewizji, setki wywiadów i działalność w mediach społecznościowych. W internecie coraz trudniej znaleźć artykuł o bankach, w którego komentarzach ktoś nie dodał odnośnika do strony Stowarzyszenia Stop Bankowemu Bezprawiu. Zmasowana akcja poparta autorytetem prof. Modzelewskiego chyba zaczyna przynosić efekty – sam prezes PiS stwierdził, że z frankami trzeba w końcu zrobić porządek.
Sukces Stowarzyszenia Stop Bankowemu Bezprawiu

Niezależnie od tego, czy stowarzyszenie ma rację, czy nie, trzeba im przyznać, że nagłośnienie „problemu frankowego” to głównie ich zasługa i prawdopodobnie to dzięki ich działalności sprawa zakończy się dla nich pomyślnie, tzn. banki zapłacą.

Jeszcze nie wiadomo ile, ale jest to raczej pewne. Niestety, sektor bankowy ma „supermoc”, czyli zdolność przerzucania kosztów na swoich klientów (podatników), więc ci, którzy żadnych kredytów nigdy nie zaciągali, wbrew pozorom są w najgorszej sytuacji.
Prosta arytmetyka w służbie „antybankowości”

Komisja Nadzoru Finansowego wyraźnie wskazywała na błędy banków w przeszłości. Nie opowiada się jednoznacznie po stronie sektora bankowego, a raczej po stronie „rozwoju gospodarczego”. W swoim opracowaniu negatywnie oceniła możliwe skutki wprowadzenia prezydenckiego projektu. Całość opierała się na założeniu, że bankructwo kilku banków doprowadzi do efektu domina, czyli upadku kolejnych, a to wywoła negatywne skutki dla budżetu i tym samym dla całej gospodarki.

KNF raczej apeluje o rozsądek, co wcale nie wyklucza pomocy kredytobiorcom, ale w taki sposób, by nie pociągnęła ona za sobą bankructwa państwa, które samym frankowcom również nie przyniesie korzyści, a nawet może ich postawić w jeszcze trudniejszej sytuacji. Bo co z tego, że kredyt będzie przewalutowany „po kursie sprawiedliwym”, skoro kredytobiorca straci pracę i nie będzie miał z czego spłacać nawet mniejszych rat?
W najgorszym możliwym scenariuszu łączne koszty dla gospodarki szacowano na ponad 300 mld zł, co stowarzyszenie skrytykowało posługując się prostą arytmetyką – w ten sposób do opinii publicznej przedarł się wniosek, że z wyliczeń KNF wynika, iż banki na jednym przewalutowanym i wciąż spłacanym kredycie stracą więcej, niż pożyczyły. Dla przeciętnego obywatela jest to zrozumiały absurd, który dyskredytuje całe ponad 60 stron opracowania! Stowarzyszenie pominęło całkowicie wymogi kapitałowe, depozyty – ogólnie istotę bankowości. Nikt im nie odpowiedział, banki nie podjęły rękawicy, zupełnie jakby nie chciały się zniżyć do tego poziomu, co w mojej opinii działa na ich niekorzyść, bo pozwala podobnym argumentom robić karierę w przestrzeni publicznej, m.in. w social media.

Na koniec stowarzyszenie zażądało dymisji przewodniczącego KNF i eksperci zamiast wskazać na miałkość argumentu, skupili się na obronie samego przewodniczącego Jakubiaka, wyliczając jego zasługi. Błotem łatwo obrzucić. Zupełnie jakby nikt w KNF nie był przygotowany na to, że ktoś ich opracowanie może skrytykować i nie przygotowano żadnej strategii obronnej. Profesjonalna instytucja zachowała się zupełnie nieprofesjonalnie.
A co w tym czasie robią instytucje finansowe?

Sektor bankowy na reklamę wydaje setki milionów złotych rocznie. Reklamy w telewizji, internecie i na bilbordach wręcz zalewają Polaków. Jednocześnie nie pojawiło się ani jedno zrozumiałe dla przeciętnego obywatela opracowanie/komunikat, który w jakikolwiek sposób wyjaśniałby, czym są kredyty walutowe, skąd wzięły się franki i dlaczego część postulatów stowarzyszenia to czysty populizm. Zaangażowani frankowcy sugerują np., że pomimo wieloletniej spłaty „pseudokredytów walutowych”, pozostałe zadłużenie przewyższa kapitał początkowy… w złotych, bo kurs CHF poszedł do góry, ale we frankach jest on mniejszy. Znów sektor bankowy nie podejmuje się wyzwania i nawet nie próbuje wyjaśnić, na czym polega manipulacja.

Związek Banków Polskich na swojej stronie internetowej opublikował „24 prawdy o kredytach walutowych”. W pierwszym punkcie ZBP udowadnia, że kredyty walutowe były kredytami – powołuje się przy tym na dwie ustawy (Kodeks Cywilny, ustawa Prawo bankowe) oraz na unijną dyrektywę. Fakt „istnienia franków” tłumaczy tym, że banki pożyczały walutę na rynku międzybankowym lub zabezpieczały transakcje na rynku instrumentów pochodnych. Poważnie – to całe wyjaśnienie wobec argumentu stowarzyszenia, które twierdzi, że żadnych „franków nie było”.

Gdyby postawić przedstawiciela zaangażowanych frankowców, który poprosiłby o wyjaśnienie bankowca czym są instrumenty pochodne, to jestem więcej niż przekonany, że po skończonej wypowiedzi frankowiec mógłby spokojnie powiedzieć „a nie mówiłem?” i większość by mu uwierzyła.